Czas zakończyć cykl wspominający nasze wszystkie wyjazdy do Anglii. Jako ostatni pozostał mecz z Tottenhamem w 2011 roku. Teraz z perspektywy czasu można uznać, że był to najlepszy wyjazd jaki odbyliśmy w ostatnich latach. Kolejne wyniki były już tylko gorsze jeśli nie beznadziejne… Siwemu udało się utrzymać zespół, więc zostajemy w elicie Premier League. Czy znajdzie się ktoś chętny do oglądania Siwego i jego drużyny w nowym sezonie? Szczerze wątpię… Tymczasem wróćmy do wydarzeń z 2011 roku.

Kolejny wyjazd na mecz „Srok” stał się faktem. Jak co roku staramy się przynajmniej raz w sezonie gościć na St. James’ Park. Pomysł wyjazdu pojawił się, gdy tylko poznaliśmy terminarz Premier League na nowy sezon. Szybka ocena rywala, sprawdzenie dat, połączeń oraz… pogody i stało się jasne! Tym razem na ruszt trafił zespół, który nie potrzebuje rekomendacji – Tottenham.

Rywal co by nie mówić klasowy, dlatego też z zebraniem składu wyjazdowego nie było najmniejszego kłopotu. Jak zwykle przy takich okazjach można było liczyć na dobrą formę wyjazdową ekipy „Division Warsaw”. Do DW dołączyli dobrze znani nam kibice z Ekipy Toruń i w ten sposób 6-osobowa delegacja Toon Army Poland 14-go dnia października wzbiła się ponad chmury z podkrakowskich Balic. Lot minął spokojnie (nie licząc niepochlebnych komentarzy na temat pilotów i ich umiejętności wypowiadanych przez pewną osobę z naszego składu). Na miejscu zameldowaliśmy się dosyć późno (na lotnisku czekał na nas rezydent z Sunderlandu, czyli Charzyk), więc nie pozostało nam nic innego jak rozgoszczenie się w naszym 5-gwiazdkowym pokoju, przy okazji spożywając zapasy w postaci pożywienia i napojów, które przywieźliśmy ze sobą z Polski.

Sobota stała pod znakiem zwiedzania i zakupów. Tego dnia poznaliśmy kolejnego czytelnika strony nufc.pl o ksywie ?!MiSzA!?. Debiutanci zaliczyli dodatkowo tradycyjny „tour” po stadionie, czyli przemykali po trybunach, szatniach, gablotach z pucharami, medalami i wszystkim, co ma na sobie kolor czarny oraz biały. To był naprawdę długi dzień, więc wieczorem zajrzeliśmy w nasze torby i sięgnęliśmy po kolejne produkty, które udało nam się przywieźć ze sobą.

Niedziela. Wiadomo… dzień meczu. Zanim jednak udaliśmy się do naszej świątyni od rana sukcesywnie opróżnialiśmy nasze wypchane portfele z tych dużych monet i wielkich papierowych banknotów (miejscowi mówią na to pensy i funty, a my po naszemu: złotówki i grosze). Widząc te wszystkie pełne siatki suwenirów z oficjalnego sklepu mieszczącego się na terenie stadionu mogliśmy z ulgą powiedzieć: A teraz na MECZ! Na około godzinę przed meczem wybraliśmy się na pobliski murek, by tradycji stało się zadość – przedmeczowe piwko zapowiadało ogromne emocje na meczu. Szybkie wejście na stadion, rozgoszczenie się na wykupionych wcześniej miejscach (nota bene bardzo dobrych, bo i blisko murawy, i widoczność całego boiska była zadowalająca) i oczekiwaliśmy na najważniejsze – pierwszy gwizdek sędziego. Emocje sięgały zenitu. Tumult stworzony przez kibiców, właśnie piłkarze wychodzą na płytę, w głośnikach rozbrzmiewa znana wszystkim melodia „Local Hero” grupy Dire Straits. To jest to! Nigdy nie odda takiej atmosfery nawet największa plazma czy LCD ze streamem.

Pierwsza połowa nudna, nic się nie dzieje, mało akcji, jeszcze mniej strzałów. Zaczyna się zniecierpliwienie. Ktoś od nas zaczął „narzekać” na Simpsona, jeden z Toruniaków coraz głośniej wyraża swoją niechęć do biegającego tuż przy linii autu sędziego. Nasze miny wyrażały zdenerwowanie, niepokój i stało się! Zakotłowało się w polu karnym, Steven wpadł na jednego z graczy Spurs w polu karnym. Potem tylko gwizdek sędziego, kilka siarczystych przekleństw z naszego sektora, chwila nadziei, strzał, gol, radość z sektora fanów Tottenhamu i niestety 0:1 do przerwy. W przerwie pocieszamy się, że będzie lepiej, że nic straconego, że nasz ulubiony trener o śnieżnobiałej fryzurze dokona dobrych zmian.

Druga połowa. Zaczynamy i po chwili już 1:1! Teraz już liczymy na 3 punkty, ale to Tottenham zadaje kolejny cios. Błysk, chwila geniuszu Defoe i mamy 2:1 dla gości. 2:1! Wszyscy smutni, nawet ten, co stawiał taki właśnie dokładny wynik w pobliskim bukmacherze. Co teraz? Pardew robi zmiany. Wymienia całą linię ataku. Jednym z wchodzących na plac gry jest Shola. Przywitaliśmy go po naszemu, po polsku, że aż to zacytuję: ty **** po co go wpuszczasz, ty ******* nie zabij się tylko o własne nogi , ty ***** etc. Trzeba powiedzieć, że dostał dużą dawkę mobilizujących słów od Toon Army Poland. Efekt? Nasz idol przyjmuje piłkę, robi balans ciałem, kiwa, mierzony strzał w długi róg i szał!!! Cały stadion eksploduje! Shola Ameobi daje nam punkt w tym meczu! Nie spodziewałbym się po niektórych, że taką radość może sprawić im nasza gwiazda. Drużyna idzie za ciosem. Było naprawdę blisko, żeby goście wyjechali z pustą kiermaną z tego meczu, ale trudno. Dziękujemy drużynie za walkę do końca. Wciąż jesteśmy niepokonani na ligowym podwórku.

To była ogromna dawka emocji – i tych negatywnych, i tych bardzo pozytywnych. Na koniec dnia udaliśmy się jeszcze na Gateshead Millennium Bridge. To swoista wizytówka tego miejsca. O zmroku most wyglądał naprawdę imponująco. Wracaliśmy zmęczeni , trochę smutni (bo nie wygraliśmy), trochę szczęśliwi (bo mogliśmy przecież przegrać) do naszych 5 gwiazdek w pobliskim hostelu. Jeszcze raz przeszukaliśmy wszystkie nasze tobołki. To, co udało nam się jeszcze odnaleźć wypiliśmy i zjedliśmy. Poniedziałek to dzień powrotu do kraju. Szybkie przemieszczenie się na miejscowe lotnisko, wylot, chwila grozy w powietrzu (ponownie uaktywniła się osoba od nas, która jakoś nie ma zaufania do tego, co robią piloci w kokpicie) i dotarliśmy ponownie do Balic. To był wspaniały wyjazd. Doborowe towarzystwo, dobry mecz, udane zakupy, więc czego chcieć więcej? Powtórki za rok! Bez dwóch zdań!

krótki filmik z trybun podczas meczu

ZDJĘCIA Z WYJAZDU