Kategoria: 2016 Newcastle-West Ham

Ostatnia minuta meczu z „Młotami”

ostatnia minuta meczu, tj. 96-ta dla sędziego, przedłużał ile mógł, ale nie wydrukował ;-)


Division Warsaw na meczu z „Młotami”

Kolejna wyprawa do Newcastle i zasłużona wygrana „Srok” stała się faktem. Niemalże w szóstą rocznicę naszego nieszczęsnego wypadu na mecz z Cardiff, tym razem udaliśmy się z Woody’m na spotkanie z „Młotami”.

Mając na uwadze błędy popełnione podczas tamtego wyjazdu tym razem plan wycieczki został opracowany bardzo starannie ;-). Zakładał on niestety wczesną pobudkę i już około godziny 8 rano byliśmy na lotnisku w Modlinie. Lot do Loserpoolu bezproblemowy, o ile można o takim mówić lecąc w towarzystwie Pawła. Wszędzie widział jakieś usterki, odpadające skrzydła czy samego Cyrusa „Wirusa” :-D. Woody jest mistrzem w sianiu wątpliwości, co do ostatecznego powodzenia lotu, no ale co się dziwić, skoro za każdym razem widzi za sterami studenta lub osobę, która właśnie zdaje egzamin na pilota… :-). W Liverpoolu przemieściliśmy się do centrum na cokolwiek do jedzenia jakiś obiad, po czym planowo ruszyliśmy pociągiem do Newcastle. Na miejscu byliśmy jakoś po 19tej czasu miejscowego. Cały dzień w podróży. To potrafi zmęczyć każdego a przed nami była jeszcze droga do hotelu – tradycyjnie pod górę, jak wszędzie w Newcastle ;-). Szliśmy, szliśmy i gdy już czekaliśmy na tabliczkę oznajmiającą… koniec miasta udało się dotrzeć do hotelu. Na miejscu zastaliśmy bardzo przyjemnie warunki. Czysty pokój, 2 łóżka, toaleta w pokoju. Jedyne, do czego można było mieć uwagę, to nieszczelne okna, przez co w nocy towarzyszył nam odczuwalny chłód w pokoju. Na koniec dnia posiedzieliśmy jeszcze trochę w tzw. TV roomie, gdzie poznaliśmy innego gościa hotelu – Marka, który okazał się być fanem… Evertonu ;-).

Sobotę zaczęliśmy od mielenia plastikowego jedzenia w pyskach tradycyjnego English Breakfast. Każdy wie o co chodzi ;-), nie trzeba nikomu polecać ;-). Przed meczem postanowiliśmy zrobić wszystkie zakupy, by potem na spokojnie wybrać się na mecz. Jeśli chodzi o samo spotkanie to każdy widział. Pierwsza połowa wyborna, szybkie prowadzenie 2:0, po czym w przerwie Pomidor napierdolił w szatni głupot i na 2 połowę wyszła zupełnie inna drużyna. Skończyło się na 2:1, choć do remisu wiele nie brakowało. Inna sprawa to skuteczność „Mitro”. Gdyby choć jeden strzał zamienił na bramkę o wynik nie trzeba byłoby drżeć do 96(!) minuty spotkania. Po meczu mieliśmy czekać na Pomidora zawodników, ale zdecydowaliśmy się na podróż do… Sunderlandu ;-). Po wizytcie na Stadium of Light (nazwa myli, było ciemno jak w dupie… czarnego kota) pozostały pamiątkowe zdjęcia przy bramie z herbem klubu ;-). Jednak najciekawsze miało dopiero nadejść. W drodze powrotnej nastąpił zmasowany atak… kanarów. Zabawa w ciuciubabkę z kanarami zakończyła się na drugim opuszczeniu kolejki… Ileż można było wysiadać co stację i mijać tych samych kanarów? ;-P. Kupno biletu stało się niuniknione :-/. Wykończeni wróciliśmy do miasta, by zwycięstwo „Srok” świętować w „Ciao Italia” (niedaleko stadionu), gdzie byliśmy obsługiwani m.in. przez… polską kelnerkę. Moja radość szybko minęła, gdy okazało się, że piwo, które właśnie piłem kosztowało 3,5 funta o_O… Na koniec dnia tradycyjnie posiedzieliśmy w TV roomie, gdzie o meczu i nie tylko porozmawialiśmy z sympatycznym Markiem. Do rozmowy przyłączył się też niezły model – Matteo z Bolonii, który swoim barwnym angielskim (put it down, put it up,  took to the table etc.) sprawiał, że… nie wiedzieliśmy o czym mówi ;-P. Cóż za akcent… Perfect.

Niedziela to czas powrotu do rzeczywistości Polski. Ostatnie zakupy i pociąg do Edynburga a więc bardzo dobrze przetarty szlak powrotny. W Edynburgu na lotnisku już nie siedzieliśmy tylko na „przylotach” (jak kiedyś) ;-), ale – nawiązując do wspomnianej na początku relacji wyprawy na Cardiff – i tak o mały włos byśmy nie wrócili ze Szkocji o czasie. Woody niechcący „zagubił” swoją kartę pokładową i losy lotu na moment stały się niepewne ;-). Na szczęście w dobie internetów i smartfonów jakoś sobie poradziliśmy i szczęśliwie dotarliśmy do Krakowa. Stamtąd pozostało nam jedynie wrócić do Warszawy blablacarem, który o dziwo prowadziła… dziewczyna piłkarza ręcznego rep. Polski Jakuba Łucaka (nazywanego z uporem maniaka przez portal gazeta.pl „Łuczakiem”) ;-). Po godzinie 3 w nocy dotarliśmy do domów i to był koniec naszego 3-dniowego wypadu do Newcastle.

Na koniec małe podsumowanie. Wyjazd tradycyjnie na duży plus. Kilka ciekawych przygód, tradycyjna wspinaczka po ulicach Newcastle a przede wszystkim 7 punktów w typerku zwycięstwo Newcastle United w meczu z West Ham, co było daniem głównym wyjazdu (inne potrawy były ledwo, ledwo strawne ;-P). Myślę, że cała wyprawa była zaplanowana bardzo dobrze – był czas na wszystko i nie trzeba było uwijać się, żeby coś tam nie uciekło nam po drodze, generując dodatkowe, nieprzewidziane koszty (jak ktoś potrafi zorganizować taki wyjazd taniej, to chętnie zapoznam się z planem waletowania). Podziękowania dla Pawła za wyjazd oraz Misialdo i DB Magpie za pomoc w zorganizowaniu całej wyprawy. Myślę, że tym razem odczarowaliśmy fatum, które wisiało nad nami od wyjazdu na Cardiff w 2010 roku ;-)

Division Warsaw on tour 2016


Pozdro z Newcastle :-)

nufc-whu

do meczu coraz bliżej, trochę zimno, ale czego nie robi się dla Damecika i spółki :-P


Bileciki już są (pod choinką) ;-)

mde

-Co poradzić na „Srok” kłopoty?

-zgarnąć 3 punkty i pokonać „Młoty”!

No tak, rym pospolity… Kochanowski ze mnie taki jak z Williamsona piłkarz ;-) Nic to. Najważniejsze, że bilety na mecz dotarły, więc misja „West Ham” coraz bliżej :-)