Kategoria: Felietony

Pomidor, ile jeszcze…?

Tako rzecze prezes...

10 meczów do końca a większej nadziei na utrzymanie nie widać… Widać za to, że tępy wyraz twarzy Pomidora, który zdaje się myśleć: „o co tu chodzi?!”. Ano o to, że nie ogarniasz tego chłopie. Gra jednym napastnikiem, wystawianie do gry pseudo-piłkarzy bez formy… Inna sprawa to taka, że szatnia też ewidentnie już nie chce twojej pomidorowej gęby. Dla nas, kibiców ma to takie przełożenie, że meczów Newcastle nie idzie oglądać, bolą oczy i cała reszta. No bo jak może być inaczej, gdy nasza taktyka to pałowanie w pole karne licząc, że piłka spadnie na naszego jedynego(!) napastnika. Ile jeszcze meczów potrzebuje gruba świnia zarząd, żeby zobaczyć to, co widza wszyscy dookoła? Na co czekają? Na pewny wpierdol od Lejczester (o co akurat nie trudno)? Czy może na kolejne kompromitujące derby Tyne-Wear? Ratujcie sytuację, póki się da. Mamy jeszcze (tylko) 10 spotkań. W tym mecze za 6 punktów – Aston Villa, Norwich i 5under1and. Nie spierdolcie tego! To prośba do piłkarzy. Na Pomidora już nie liczę!

A tak przy okazji to współczuję wszystkim kibicom, którzy muszą oglądać tą żenadę na stadionie na żywo. Szczególnie szkoda mi takiego Boryska, który pokonał tysiące kilometrów, żeby zobaczyć parodię futbolu. A mógł przecież wybrać koncert Milk Inc w Antwerpii mecz Siołkowic i oszczędzić sobie nerwów.

POMIDOR OUT!

 pomidor


Czerwona lampka…

Tako rzecze prezes...

Nic tak nie motywuje do pisania jak siny ryj Pomidora oglądanie meczów Newcastle :-). Te 90 minut to za każdym razem pełna paleta emocji – od złości do… nienawiści do Pomidora, kulejących pseudograjków i całego zarządu. Kadra kierownicza niczym z burdelu. Burdel mama, taki otyły niesympatyczny gość, liczący tylko pieniądze. Nic więcej go nie interesuje poza jednym: jak mieć tych pieniędzy jeszcze więcej… A to zmiana nazwy stadionu, a to najebanie reklam na dachu stadionu, wszystko powinno jeszcze migać i błyskać, żeby w nocy też na siebie zarabiało. Ostatnie plotki to kombinowanie przy herbie, żeby był.. łatwiejszy do zapamiętania? A może logo SportsDirect.com? I zmiana barw na niebiesko-czerwone. Wszystko można, to tylko kwestia ceny. Jakoś kurtki za 60 funtów trzeba odrobić za niespodziewane zwycięstwo nad „Młotami”…

Wczorajszy mecz zapalił czerwoną lampkę. Lampkę z napisem „spadek w pizdu do Championship„. Nie ma już na co czekać. Transfery zrobione. Najlepszy wynik okienka transferowego dla Newcastle. Czego chcieć więcej? Utrzymania? Nowego menedżera? ZMIAN! Przychodzą nowi ludzie i nic nie zmienia się. Dalej gramy to samo gówno bez pomysłu jak za całą haniebną kadencję Pomidora.

Kto jeszcze wierzy w utrzymanie? Zacytuję kilka wypowiedzi ze stron Newcastle United

1 2 3 4 5 6 7

Na pewno nie z Pomidorem. Pojedyncze zwycięstwa to już nam, żeby nie owijać w bawełnę, chuja dają w tym momencie. Tu trzeba zdobyć kilkanaście punktów i to w trybie pilnym, chyba że liczymy na punktowanie na Manchesterze City u siebie czy ze Stołkami na wyjeździe… Kalendarz jest jaki jest. Na wyjeździe czekają na nas Lisy, Looserpoly, walczące także o utrzymanie Norwich i Aston Villa. Czy oni nam oddadzą punkty ze strachu przed Pomidorem? No właśnie…

Trudno. Z potykającym się Damecikiem i Pomidorem na czele tej zbieraniny walczymy o życie w Premier League, a chuj że o życie, o ogromne pieniądze dla burdel mamy! Przecież to się najbardziej liczy w końcowym rozrachunku. Kasa Pomidorku, kasa.

Do końca zabawy 14 kolejek. Co się wydarzy? Gdyby to było tak przewidywalne jak szablon Adiego to może nie byłoby tyle nerwów… ;-). Tłusty czwartek. Idę na pączka. Na pomidory dziś nie patrzę.


Derby dwóch rwących rzek

Artykuł o derbach Newcastle-Sunderland autorstwa Jarosława Kolińskiego. Źródło: http://funny-old-game.przegladsportowy.pl/2015/04/04/derby-dwoch-rwacych-rzek/

Alana Shearera nie wolno sadzać na ławce. Tym bardziej nie wolno tego robić przed najważniejszym meczem sezonu. W 1999 roku menedżer Newcastle Ruud Gullit nie miał jednak zamiaru przejmować się niepisaną zasadą i przed prestiżowym starciem z Sunderlandem wymyślił, że z kapitana zespołu zrobi rezerwowego, a w jego miejsce wstawi mało komu znanego Paula Robinsona. Kilka lat później jeden z angielskich dzienników napisze, że przekazując sędziemu kartkę z tak wypisanym składem, szkoleniowiec „nie dał mu protokołu meczowego, tylko deklarację, że ma zamiar popełnić samobójstwo”, ale w tamtym momencie kontrowersyjny trener naprawdę wierzył, że wszyscy mu jeszcze za tę decyzję podziękują. Nie podziękowali, bo Sroki przegrały 1:2 u siebie, a kilka dni później Gullit – niemal zlinczowany przez lokalne media i kibiców – zrezygnował z pracy.

Przegrali przez gwiazdy

Może gdyby chodziło o mecz z innym rywalem, Holender dalej prowadziłby zespół (choć już od dłuższego czasu nie dogadywał się ze swoimi zawodnikami). Klęski z Sunderlandem i – to na własne życzenie – nikt jednak nie miał zamiaru puścić mu płazem. Oprócz Shearera trener odstawił od wyjściowej jedenastki również Duncana Fergusona i nawet przez chwilę ten szaleńczy plan działał, bo gospodarze prowadzili 1:0. Później jednak wpuścił ich na boisko (najpierw Szkota, później Anglika) i wszystko się posypało, bo bramki zaczęły zdobywać Czarne Koty. – Pytacie, czy dobrze zrobiłem, sadzając ich na ławce, a nie zwracacie uwagi na to, że dopóki na niej byli, wygrywaliśmy – tłumaczył się później Gullit, sugerując, że to przez te dwie gwiazdy zespół zszedł z boiska pokonany. Shearer tę zniewagę zdusił w sobie, ale Ferguson na drugi dzień tak mocno zaczął kopać w drzwi gabinetu szkoleniowca w ośrodku treningowym, że wypadły z zawiasów. 90 procent kibiców w ankiecie przeprowadzonej przez lokalną gazetę zażądało natychmiastowej dymisja Gullita. Ich prośba została spełniona.

Wojna domowa

Niechęć między Sunderlandem a Newcastle wykracza daleko poza piłkę nożną. Rywalizacja miast położonych odpowiednio nad rzekami Wear i Tyne ma swój początek już w XVII wieku, kiedy podczas wojny domowej w Anglii starli się parlamentarzyści z rojalistami. Ci pierwsi, popierani przez mieszkańców Sunderlandu, buntowali się przeciwko królowi Karolowi I; drudzy, z którymi trzymali ludzie z Newcastle, pozostali lojalni wobec władcy. Od tamtych wydarzeń minęło 400 lat, ale kolejne pokolenia nie ocieplały swoich relacji z sąsiadami, tylko utrwalały dawne urazy. Przez wieki mieszkańcy znad Tyne nie mieli szans znaleźć pracy w Sunderlandzie, a ci znad Wear byli już na wstępie skreślani przez potencjalnych pracodawców w Newcastle. Zamieszkujący to drugie miasto są jednak w lepszej sytuacji. Newcastle jest uznawane za stolicę północno-wschodniej Anglii. Jest bogatsze i ma więcej do zaoferowania turystom. Posiada lotnisko międzynarodowe, czego sunderlandczycy mogą pozazdrościć. Jeśli chcą gdzieś lecieć, muszą jechać do znienawidzonego miasta. Gdy chcą się zabawić, również większy wachlarz rozrywek mają tam niż we własnym, o wiele brzydszym, mieście. Niechęć mieszkańców niekiedy ma odzwierciedlenie w absurdalnej formie – są w Newcastle ludzie, którzy nie jedzą bekonu, bo wyglądem przypomina koszulki Sunderlandu (biało-czerwone paski).


Tak Paolo Di Canio cieszył się ze zwycięstwa 3:0 nad Newcastle

Presja rodziny

Rywalizacja miast znajduje oczywiście swoje miejsce na stadionach. – I jest ona unikatowa. Jeśli w jednym mieście są dwa kluby, to zdarza się, że w rodzinie ojciec jest za jednym zespołem, a syn trzyma kciuki za kogoś innego. Tu taka sytuacja jest niemożliwa, ludzie są tak podzieleni, że osoby kibicujące Newcastle i Sunderlandem nie mogliby być ze sobą blisko. Moja siostra kiedyś zaczęła spotykać się z fanem Newcastle, ale szybko przestała pod presją rodziny – mówi Martyn McFadden, redaktor magazynu kibicowskiego Sunderlandu „A Love Supreme”. Stadiony obu klubów dzieli tylko 15 kilometrów. Nic dziwnego, że ich mecze to najważniejsze wydarzenie w sezonie. Sroki i Czarne Koty nie cierpią się, ale jednocześnie nie mogą bez siebie żyć, bo gdyby nie te boiskowe (niekiedy nie tylko) wojny i wojenki, trudno byłoby kibicom znaleźć w sezonie inne święto. Najbliższe miasto z jakimś poważniejszym klubem piłkarskim to Leeds, ale to ponad 150 kilometrów, poza tym zespół od dawna nie występuje w Premier League. By znaleźć rywala w ekstraklasie trzeba jechać jeszcze dalej – do Manchesteru. Lata 90. były jedynym czasem, gdy fani Newcastle sami już nie wiedzieli, czy ważniejsze są dla nich starcia z Manchesterem United, z którym Sroki walczyły o mistrzostwo, czy jednak Sunderland. – Kiedy zespół wygrywał za kadencji Kevina Keegana zrobiliśmy ankietę, pytając kto jest naszym najgroźniejszym rywalem: Sunderland czy MU? Zdania były podzielone. Ale to były inne czasy, teraz z powodu tego, że oba kluby nie walczą o najważniejsze trofea znów derby Tyne-Wear są najważniejsze – twierdzi Mark Jensen, pracujący na stronie internetowej themag.co.uk, dedykowanej sympatykom Newcastle. Ostatni raz poważne trofeum ekipa z St James’ Park zdobyła w 1969 (Puchar Miast Targowych), a zespół ze Stadium of Light w 1973 (Puchar Anglii).

Atak na konia

Atmosferę meczów derbowych w północno-wschodniej Anglii poczuł na własnej skórze Kamil Wrzesień, jeden z liderów polskich fanów Newcastle United, skupionych w grupie „Toon Army Poland”. Polak był na słynnym spotkaniu w 2013 roku (3:0 dla Sunderlandu), podczas którego ówczesny menedżer Czarnych Kotów Paolo Di Canio z radości jeździł kolanami po murawie, nie przejmując się, że jest ubrany w garnitur. Mecz został zapamiętany również ze zdjęcia, na którym widać jak wściekły pseudokibic Newcastle atakuje policyjnego konia. – Wysoka porażka sprawiła, że część kibiców Newcastle jeszcze przed końcem meczu opuściła trybuny, czekając na wychodzących kibiców Sunderlandu przed stadionem. Takiej złości dawno nie widziałem. Kibice za nic mieli sobie obecność policji – wspomina w rozmowie z „Meczem” Wrzesień, który twierdzi, że generalnie kibice Newcastle czują swoją wyższość nad sąsiadami. – Jesteśmy świadomi tego, że Newcastle jako miasto i klub jest zdecydowanie poza zasięgiem Sunderlandu. To czuć na każdym kroku w Newcastle. Ludzie szczycą się, że są stąd, że kibicują drużynie. Na dowód tego na ulicach, w oknach domów manifestują swoje przywiązanie do barw klubowych i to kłuje w oczy odwiecznych rywali. Mówię to nie tylko z perspektywy piłki nożnej, ale w ogóle życia. Od 2008 roku co roku jestem na jakimś meczu Newcastle w Premier League, więc miałem okazję wielokrotnie rozmawiać z kibicami, by poznać ich punkt widzenia – dodaje polski fan.

Popchnięty bramkarz

Podczas meczów Newcastle – Sunderland praktycznie nigdy nie jest spokojnie, do większego lub mniejszego incydentu zawsze musi dojść. Zagrożeni mogą czuć się nie tylko kibice, ale również zawodnicy i menedżerowie. W 2001 roku podczas spotkania na Stadium of Light 17-letni chuligan wbiegł na murawę i popchnął bramkarza gości Steve’a Harpera. W 2014 roku tym razem antybohaterem był kibic Newcastle, który sfrustrowany wynikiem (Sroki przegrywały 0:3) przebiegł przez boisko, by menedżerowi Alanowi Pardew osobiście oddać karnet, sam nie mając zamiaru więcej przychodzić na stadion. Za największą wojnę między dwoma zespołami uznaje się starcie 1990 w półfinale play off o wejście do First Division (odpowiednik dzisiejszej Premier League). W pierwszym meczu na stadionie Sunderlandu padł bezbramkowy remis, ale w rewanżu na wyjeździe Czarne Koty wygrał 2:0 i awansowały do finału. Kiedy gola na 2:0 strzelił Marco Gabbiadini, fani Srok wbiegli na murawę, licząc, że mecz zostanie anulowany i rozegrany jeszcze raz w innym terminie. – To było dziwne uczucie. Zdobyłem bramkę, która dała nam awans na Wembley, byłem więc w euforii. A za chwile musiałem w popłochu uciekać do szatni. Na szczęście tam dowiedzieliśmy się, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, że będziemy musieli grać od nowa – wspomina Gabbiadini. Sunderland przegrał później finał ze Swindon, ale i tak w następnym sezonie zagrał w Premier League, ponieważ rywale zostali zdegradowani do trzeciej ligi za przekręty finansowe. Władze Newcastle były oburzone nieoczekiwaną promocją Sunderlandu, ponieważ uważały, że skoro po sezonie zasadniczym były w tabeli trzy pozycje wyżej od sąsiadów (Newcastle – 3., Sunderland – 6.), to Sroki powinny zagrać w elicie.

Powód do prowadzenia wojny zawsze się, jak widać, znajdzie.


Bezczelny szklarz z Londynu

Siedzę sobie dzisiaj grzecznie w pracy aż tu nagle otrzymałem maila od Jarka Kolińskiego z „Przeglądu Sportowego”.  Od razu pomyślałem : oho, pewnie będzie coś o Siwym, że znowu robi lipę na ławce trenerskiej, że brak wyników/stylu i to wszystko, co powtarzamy od wielu miesięcy/lat. Zatem cytuje Pana Jarka: „Cześć. Prosiłeś jakiś czas temu, bym coś napisał o Newcastle. Pochyliłem się dziś nad Twoim panem Siwym :)„. Już wiedziałem, że będzie dobry tekst. Poniżej oryginalna treść z bloga Funny Old Game

Alan Pardew przeszedł do historii angielskiej Premier League. Nie, wcale nie wygrał cztery razy z rzędu mistrzostwa (byłby lepszy od Aleksa Fergusona), ani nie poprowadził Newcastle do 50 kolejnych spotkań ligowych bez porażki (byłby lepszy od Arsene’a Wengera). Ale uczciwie zapracował na inne osiągnięcie: dostał najwyższą w historii karę dyscyplinarną.

Jeszcze żadnemu menedżerowi w angielskiej ekstraklasie nie zdarzyło się dostać aż 7 meczów dyskwalifikacji. Mało tego, przez pierwsze cztery Pardew ma zakaz zbliżania się nie tylko do ławki rezerwowych, ale w ogóle do stadionu. Ot, na wypadek, gdyby znowu zaświtała mu myśl uderzania kogoś głową. Tak jak to zrobił w niedawnym meczu przeciwko Hull, gdy w taki sposób wyraził niezadowolenie z zachowania Davida Meylera. Różne rzeczy w piłce widzieliśmy, ale tego jeszcze nie – trener piłkarski ubrany w koszulę i krawat bije głową, jak chuligan w pubie ubrany w dres. Ale być może jeszcze bardziej niedorzeczne było jego tłumaczenie: „Nie chciałem go uderzyć. Chciałem odepchnąć”. Tak, Pardew chciał tylko odepchnąć rywala. Odepchnąć głową.

Jeśli miałbym typować, kogo stać byłoby na takie zachowanie, bez wahania wskazałbym właśnie na Pardew. „Daily Telegraph” nazywa go „szklarzem z południa Londynu. Zuchwałym, bezczelnym, a przyparty do muru, agresywnym i konfrontacyjnym”. Na taką opinię pracuje się latami, a nie tylko jednym niekontrolowanym zachowaniem. I pomyśleć, że to dyżurny kandydat na selekcjonera, marzy mu się ta posada, jednocześnie podkreśla, że w gabinecie ma plakat sir Bobby’ego Robsona, menedżera z klasą. Pardew klasy nie ma. Umie co prawda przepraszać, ale zbyt często ma za co. W 2006 roku jako menedżer West Hamu tak arogancko cieszył się ze strzelenia gola, że niemal zaprosił Arsene?a Wengera „na solo”. Gdyby nie sędziowie, to pewnie skoczyliby sobie do oczu:

Nie spodobało mu się, jak się cieszyłem z gola i prawdopodobnie miał rację. Przeprosiłem go i cały Arsenal – powiedział później. W 2012 roku kajał się z kolei przed sędzią asystentem Peterem Kirkupem. W starciu z Tottenhamem podszedł do niego i odepchnął go (jeszcze wówczas do odpychania używał rąk), za co wyleciał na trybuny. – Wstydzę się tego, to było komiczne, co zrobiłem. Oczywiście później go przeprosiłem – stwierdził po ostatnim gwizdku. W styczniu tego roku zwyzywał przy linii bocznej Manuela Pellegriniego, szkoleniowca Manchesteru City. Tłumaczenie to samo: przepraszam, nie chciałem, poniosło mnie, po prostu mecz był pełen emocji.

Zapytano kiedyś Jose Mourinho, z którym menedżerem Premier League najbardziej bałby się konfrontacji. Odparł żartem, że z Big Samem, nawiązując do gabarytów Allardyce’a. Ale gdyby na to pytanie na poważnie odpowiadali trenerzy w Anglii, z pewnością wskazaliby na Pardew, notorycznie przekraczającego granice dobrego wychowania. On z jednej strony dodaje angielskiej ekstraklasie – jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało – uroku, bo przecież dzięki takim pełnym pasji ludziom w Premier League ciągle coś się dzieje. Ale z drugiej przynosi hańbę, gdyż nie raz i dwa słyszymy, jak to władze ligi dbają o reputację, czystość gry i ogólną kulturę.

Pardew nie umie się kontrolować, a co dziwne, często nie potrafi nawet w meczach zwycięskich. Z Arsenalem West Ham wówczas wygrał, z Tottenhamem też. Z Hull również i to 4:1. Było to drugie z rzędu zwycięstwo Srok, można było więc zacząć powoli myśleć, że Pardew z zespołem mozolnie, bo mozolnie, ale wychodzi z dołka (wcześniej: 3 porażki z rzędu, 4 kolejne mecze bez gola). Menedżer zrobił jednak wszystko, by kompletnie to popsuć. Władze Newcastle miały idealny powód, by za tak hańbiące zachowanie wyrzucić go z klubu, ale ostatecznie otrzymał rekordową grzywnę – 100 tysiące funtów. Ale trochę się im dziwię. Gdyby wręczyły Pardew dyscyplinarkę, nie musiałyby płacić mu aż 10 mln funtów odprawy (jego kontrakt wygasa dopiero w 2020 roku). A tak będą ciągle zakładnikami menedżera, który – delikatnie mówiąc – nie ma wyników.

Właściciel Newcastle ma przynajmniej pewność co do jednego – do końca kwietnia Pardew nie przyniesie mu wstydu.

link do tekstu na blogu Jarka Kolińskiego:
http://funny-old-game.przegladsportowy.pl/2014/03/12/bezczelny-szklarz-z-londynu/

Mój komentarz do artykułu: Bardzo trzeźwe spojrzenie na sytuację. Abstrahując od (nie)umiejętności menedżerskich tego „pana” (celowo przez małe „p”), zachowanie poniżej wszelkiej krytyki. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że podobne zachowania „przypadkowo” zdarzają się coraz częściej panu Pardew. Szkoda, że wizerunek Newcastle United opiera się głównie na wyczynach jego pseudo-menedżera a nie na wynikach czy pozycji w tabeli. Dlaczego nie można było wykorzystać kolejnej wychowawczej wpadki AP w celu usunięcia/pozbycia się/wyrzucenia na zbity pysk (do wyboru, do koloru) tego pana z klubu?! Kiedy skończy się cierpliwość do tego człowieka? Czy 1:0 na Old Trafford i White Hart Lane rozgrzesza ze wszystkiego? Przykre…