Jedna z najlepszych i najbardziej szalonych wypraw do Newcastle właśnie za nami! Kto był nie powinien żałować. Piękna pogoda, mecz z Liverpoolem i wygrana 1:0! TO JEST TO!
Wyprawę zaczęliśmy od transportu z Warszawy do Krakowa. Droga zleciała niezwykle szybko – na tyle, że mijaliśmy sobie Grodzisk Mazowiecki, by za „moment” być już w Krakowie. Ach, jak te przesympatyczne dywagacje na temat wyższości (lub niższości dla niektórych) przewozu osób nad taksówką kradną czas ;-). W Krakowie tradycyjny kurs do Babci Maliny na ostatni normalny obiad tego weekendu (zawsze łudzimy się, że na miejscu w Newcastle będzie smaczniej inaczej, ale jest kurwa tak samo :-/) i przewozem osób (a jak!) na lotnisko. Tam dołączył do naszej grupy Łukasz i już w komplecie (po najważniejszym punkcie dnia – zakupach) można było pakować się do trumny ;-). Lot spokojny, na miejscu planowo, więc pod wypuszczeniu nas z samolotu szybko chcieliśmy ruszyć na miejsce naszego noclegu. Wychodząc z lotniska przechodził obok nas koleś „bardzo podobny do Gouffran’a”. Chcieliśmy, żeby zrobił naszej grupie zdjęcie, ale on po angielsku jeszcze mniej niż Eljot po niemiecku my, więc wszyscy stanęliśmy do zdjęcia. Efekt można podziwiać powyżej ;-). Po udaniu się na miejsce naszego piątkowego spoczynku padł pomysł, żeby – uwaga, niespodzianka! – iść nad morze ;-). Tam podziwialiśmy widoki, piękne krajobrazy, ale wszystko nocą :-D. Wracając zahaczyliśmy o lokal DEEP, żeby sprawdzić jak się angole bawią w Halloween. Zabawa była nie powiem, ale można było też źle trafić i dostać się w męskie objęcia :-D. Po imprezie (która zakończyła się… w trakcie) zaliczyliśmy trochę szwendania się po okolicy i dzień a raczej noc można było zakończyć.
Sobota to danie główne – mecz z Liverpoolem. Tuż po śniadaniu pojechaliśmy do centrum, żeby żyć atmosferą meczową. Siedzieliśmy w miarę blisko siebie na trybunach, więc można było swobodnie rozmawiać. Sam mecz nie porywał, pierwsza połowa w zasadzie odbyła się i tyle. W drugiej było już zdecydowanie lepiej a szczególnie, gdy objęliśmy prowadzenie po bramce cygana. Niektórzy zobaczyli swoje pierwsze zwycięstwo na SJP, więc okazja do świętowania była podwójna jeśli nie potrójna ;-). Wraz z końcowym gwizdkiem można było zacząć celebrować 3 punkty. Na pierwsze miejsce obraliśmy sobie Bar Shearer’a. Tam szybko doszliśmy do wniosku, że najtaniej najlepiej będzie wracać do bazy. Jeszcze po drodze wykwintny obiadek w postaci przysłowiowej „pizzy” i ponownie zawitaliśmy na Whitley Bay. W międzyczasie Bartuś po polsku rozmawiał z kanarami w metrze, co wyglądało dosyć komicznie, bo kanar swoje po angielsku a Bartek swoje po polsku. Można? Można! W hotelu znów wszyscy spotkaliśmy się i zaczęliśmy oglądać ciuchy z Primarku… „rozmawiać” o emocjonującym meczu. To był dłuuuugi wieczór, ale taka okazja może się za szybko nie powtórzyć. Z Siwym nigdy nic nie wiadomo. Teraz może zacząć się seria porażek i nic na to nie poradzimy. Jednym słowem: głową muru nie przebijesz. Chyba że jest lichy…
W niedzielny poranek musieliśmy szybko uciekać na dworzec (łatwo nie było, oj nie było), ponieważ mieliśmy wykupione bilety na pociąg do Liverpoolu. Z krótkim przystankiem w Huddersfield jakoś około południa stawiliśmy się w mieście Beatlesów. Tutaj plan był krótki – jechać do dzielnicy Merseyside w celu zobaczenia stadionów Liverpoolu i Evertonu. Oczekiwania były spore, ale zakończyło się na zwiedzeniu klubowych sklepików i małego muzeum LFC a tam repliki Pucharu Mistrzów. Bramy na stadion pozamykane, więc trzeba było udać się w drogę powrotną do centrum miasta. Tam mieliśmy tzw. czas wolny na jakiś wypasiony posiłek i zakupy – oczywiście tylko i wyłącznie w Primarku ;-). Wieczorem z marzeniami o polskim obiedzie najedzeni i obkupieni ruszyliśmy na lotnisko, aby wracać do domu. Warszawa przywitała nas około północy. To był koniec naszej wyprawy. Zwariowanej i szybkiej – nikt nie miał czasu, żeby się ponudzić.
Dzięki za wspólny wypad. Myślę, że będę go miał na długo w pamięci. Każdemu kto nie był szczerze polecam taką wyprawę. Jest tylko jeden warunek i nie jest to wcale dobry wynik meczu (choć to zawsze świetny dodatek). Receptą na fajny wyjazd jest ekipa, z którą będziecie na miejscu. To ludzie tworzą atmosferę a ta podczas tego wyjazdu była wyśmienita. Do następnego!
Division Warsaw on Tour 2014
jedyna bramka w meczu
wyjście piłkarzy na plac z naszego punktu widzenia
kilka zdjęć z wyjazdu